„Spotkanie różnych języków i perspektyw” pod takim hasłem będzie toczyć się dyskusja z udziałem pisarzy i tłumaczy: Jacka Dehnela z Polski, Natalki Śniadanko z Ukrainy i Andreasa Volka z Niemiec z okazji specjalnego wydania kwartalnika literackiego „Radar”.
Spotkanie będzie prowadzone w trzech językach i tłumaczone symultanicznie (17 stycznia, godz. 18, Pałac Potockich).Wszyscy ci autorzy publikowali w wydawanym przez Stowarzyszenie Willa Decjusza kwartalniku „Radar”. Stowarzyszenie wraca do „Radaru” i publikuje w internecie specjalny numer.
My rozmawiamy z Renatą Serednicką – byłą redaktorką naczelną „Radaru”, koordynatorką programów specjalnych Willi Decjusza, obecnie menadżerką kultury, tłumaczką języka niemieckiego.
Radar bardziej kojarzy się z urządzeniem niż z pismem literackim. Dlaczego właśnie to słowo stało się tytułem?
Wybór tej nazwy dla trójjęzycznego pisma literackiego wynikał z potrzeby znalezienia słowa o tym samym brzmieniu i znaczeniu, a więc na wstępie już jakoś jednoczącego te trzy języki. Słowo radar było idealne. Ale pod tym samym tytułem do 1987 roku ukazywał tygodnik społeczno-kulturalny wydawnictwa RSW Prasa-Książka-Ruch.. Kwartalnik wydawany przez Stowarzyszenie Willa Decjusza w latach 2010-2014, nie miał nic wspólnego z tamtym tygodnikiem.
Dlaczego postanowiliście pisać aż w trzech językach?
Willa Decjusza, odrestaurowana w latach 90. ubiegłego wieku, szybko stała się centrum stypendiów artystycznych, głównie literackich, unikatowym nie tylko w skali ogólnopolskiej. Pokoje w tzw. oficynie, zwanej Domem Łaskiego, gościły autorki i autorów z różnych krajów, najczęściej z krajów sąsiedzkich – Niemiec i Ukrainy, i oczywiście też z Polski. Przyjeżdżali tu pracować, ale też poznawać inne środowiska twórcze, poznawać siebie nawzajem. Zaczęła powstawać międzynarodowa wspólnota literacka i sieć kontaktów między autorami czy autorkami, tłumaczami czy tłumaczkami, obejmująca również kręgi wydawców, krytykę literacką i dziennikarzy.
Kto wpadł na ten pomysł? Jak narodził się „Radar”?
W Domu Łaskiego spotykaliśmy się we wspólnej kuchni, prowadziliśmy dyskusje na różne tematy. I jak to w kuchni -powstają najlepsze pomysły. Tak powstało pismo „Radar” stanowiące platformę tej wymiany i literackiego networkingu. „Radar” wydawany był w wersji papierowej jako kwartalnik, ale miał też swoją stronę internetową, również trójjęzyczną, tzn. każdy tekst można było na niej przeczytać w oryginale i w przekładzie na dwa pozostałe języki.
Skąd zdobyliście pieniądze na sfinansowanie projektu?
Wydawcą było Stowarzyszenie Willa Decjusza, które jako organizacja pozarządowa opierało się na środkach pozyskiwanych od podmiotów publicznych lub prywatnych z Polski i z zagranicy. Kiedy udało się już zabezpieczyć jakąś część finansowania z polskiej strony, stanowiła ona dla zagranicznych instytucji czy fundacji rodzaj wkładu własnego i zdobycie dalszych środków z zagranicy było już znacznie łatwiejsze.
Wielką zaletą „Radaru” było też to, że był bezpłatny. Do kogo trafiał?
Był rozsyłany do centrów kultury między innymi Krakowa, Warszawy, Berlina, Lipska, Kijowa czy Lwowa. Niszowy wydawałoby się „Radar” szybko stał się marką literacką rozpoznawalną na Forum Wydawców we Lwowie, stałym patronem Nagrody Literackiej Gdynia, partnerem programu „Tranzyt” na Lipskich Targach Książki.
Czym się wyróżniał, że tak szybko zyskał rozgłos?
„Radar” był międzynarodową inicjatywą literacką, pokonywał bariery językowe i burzył stereotypy. Stanowił rodzaj międzynarodowej literackiej społeczności, w ramach której dochodziło do budowania relacji ponad granicami i wymiany twórczej prowadzonej w kameralnej, wręcz prywatnej atmosferze. Tworzyła go redakcja w bardzo szerokim rozumieniu, z siedzibą w Krakowie, ale we współpracy z redaktorami z różnych miast w Niemczech i Ukrainie, był współtworzony przez tłumaczy i tłumaczki z kręgu tych języków. Prezentował najnowszą twórczość autorów i autorek z Polski i krajów sąsiedzkich, uczył wrażliwości na językowe równouprawnienie, służył lepszemu poznawaniu się.
Ostatnie wydanie jest niejako prorocze
Było drukowane w marcu 2014 roku, kiedy wprawdzie już trwała tzw. „hybrydowa” agresja Rosji na Ukrainę, ma na okładce maskę gazową przypominjącą głowę w okularach, w których odbija się napis „die Ukraine”. A jednak wtedy nikt chyba nie uwierzyłby w to, czego świadkami jesteśmy teraz. Mamy rzeczywistość, którą trudno opisać, jeszcze trudniej zrozumieć. Może łatwiej będzie ją opisać i zrozumieć razem. Myślę, że warto znowu sięgnąć po sprawdzone literackie narzędzie.